sobota, 24 listopada 2012

Prélude

(w odtwarzaczu wybierz utwór numer jeden)

    Światło pada na witraż, nadając kolorowemu szkłu blask, wzmacniając intensywność barw, tworząc złudzenie głębi. Promienie słoneczne tańczą po gładkiej powierzchni, niczym złociste istoty, wirujące w rytm tylko im znanej muzyki.
    Dziewczyna przygląda się temu niememu spektaklowi z uśmiechem błąkającym się po ustach. Zdaje sobie sprawę, iż autor dzieła musiał być osobą znającą się na swym zawodzie, skoro ustawił witraż dokładnie naprzeciw okna. O każdej porze dnia szkło zabarwia się inaczej, w zależności od kąta padania promieni.
- Intrygujący, prawda? Motyw vanitas połączony z fantastyką. Ciekaw jestem interpretacji wykonawcy – słyszy obok siebie cichy głos. Odwraca głowę w jego stronę. Nawet nie zauważyła kiedy podszedł. Uśmiecha się do przyjaciela, lecz nie odpowiada na pytanie, on też tego nie oczekuje.
    Dziewczyna ponownie spogląda na witraż, zupełnie jakby chciała nauczyć się go na pamięć. Zawsze interpretowała sztukę odmiennie od Emila. Podziwiała wykonanie, barwy, grę cieni. On zaś skupiał się nad przekazem. Dopełniając się nawzajem, potrafili wspólnie opisać każdą pracę.
    Wychodząc z wystawy zakładają na siebie kurtki; on szary płaszcz, ona nabijaną ćwiekami, czarną ramoneskę. To, co noszą, definiuje ich lepiej, niż zrobiły by to słowa.
    Na dworze pada. Zasłona deszczu opada z nieba na ziemię, niczym kurtyna w teatrze, zasłaniając świat przed wzrokiem tych, którzy znajdują się po drugiej stronie. Emil otwiera parasol i wyciąga doń do przyjaciółki, ona jednak unosi wysoko głowę i zamyka oczy, pozwalając by woda spływała swobodnie po jej twarzy.  Otwiera usta i wyszukuje językiem mniejsze krople.
    Zawsze lubiła moknąć, czuć na skórze dotyk natury. Wielokrotnie już tańczyła w deszczu, pozwalając by mokre ubranie przyklejało się do jej ciała, czasem zaś ze sporą ilością alkoholu we krwi poruszała się nago w rytm ostrych, rockowych riffów.
    Nie była zwykłą dziewczyną. Nie była też normalna. Miała w sobie coś niepowtarzalnego i jedni ją za to kochali, inni zaś nienawidzili.
    Emil uśmiecha się pod nosem. Tak dobrze zna przyjaciółkę, spędził z nią w życiu więcej chwil, niż jest w stanie zliczyć. Mimo to zawsze umiała go zaskoczyć. Tak jak teraz, kiedy stojąc jak małe dziecko, próbuje schwytać deszcz.
    Przytula ją lekko do siebie, zaciąga się słodkim zapachem jej perfum i szepcze, przyciskając usta do krótko ostrzyżonych, ciemnych włosów – Zaśpiewaj mi.
    Wie, że przyjaciółka zawsze najpiękniej brzmi właśnie w takich chwilach, kiedy czuje, że żyje. 
    Poza nimi na ulicy nie ma nikogo. Dziewczyna spogląda prosto w patynowe oczy przyjaciela i spełnia jego prośbę. Wdzięczny głos nie przebija się poprzez deszcz, otula ich, niczym wyjątkowego rodzaju całun.
    Czarnymi smugami znaczy się droga kropel wody po jej twarzy, tusz do rzęs tworzy na jasnej cerze tajemniczą mozaikę. Nawet wtedy wygląda pięknie. 
    Śpiewa tę samą piosenkę, co zawsze; o człowieku, który miał wszystko czego zapragnął, lecz chciał więcej, o człowieku, który zbyt nieufny by kogoś przyjąć do swego serca, umarł w samotności, o człowieku, który choć tak bogaty, nie posiadał nic dla czego by żył,  a to warunkowało jego cierpienie.
    Nigdy nie powiedziała, czemu tak lubi ten utwór, on nigdy nie pytał. Kończąc śpiewać, wysoko wyciąga ostatnią nutę. Dreszcz przebiega po ciele Emila, jak zawsze w tym momencie. Zamyka oczy, a ona delikatnie całuje jego uśmiechnięte usta. Smakuje deszczem i szminką.
    Trzymając się za ręce ruszają powoli w stronę hotelu; dwoje ludzi pomiędzy szarymi budynkami Londynu. Czarny parasol, po którym spływają krople wody i mokre włosy w odcieniu burgundu.